A tak w zasadzie to nawet nie wiem czy chcę kobietę... Chcę się bawić, rozwijać, zmieniać, pracować nad sobą. A jak mi takie na szyi wisi to to co najmniej utrudnione jest. No chyba, że nie ma syndromu "trzpiotki idiotki" i posiada elementarną dawkę pewności siebie. Nie chce mnie się prostować zagubionych dziewczynek myślących, że związek polega na doklejeniu do siebie faceta. Albo robienia za jego szalik. W tym względzie polecam książki Osho, sam to tłumaczyłem różnym ludziom przez ostatnie kilka lat, ale chyba nie dociera. Tak łopatologicznie: związek to związek. Związanie się dwóch osób. Różnych od siebie dwóch żyjących egzemplarzy. Dwóch. Odmiennych. Już coś świta? Nie jakieś dwie połówki jabłuszka czy pomarańczki. Nie jakieś jedne dusze, jedne ciała - nie! Jesteś sama, jedna, pełna, unikatowa i jak najbardziej zdolna do życia jako ten jeden egzemplarz egzystencji. A jeśli masz chęć dzielić z kimś swoje łóżko, zbierać mocno wczorajsze skarpety z podłogi, wkurzać się, że przypalony garnek stoi sobie wesoło na kuchence a śmieci znów nie wyrzucone to jak najbardziej ok. Ale ten ktoś nie jest przedłużeniem Ciebie, nie jest doklejony, jest swój własny, pełny i unikatowy jak i Ty. Nie jest 24/7 na Twoje zawołanie. A tym bardziej nie jest zwierzątkiem, które można sobie "wytresować". Misio, ale do czasu, bo jak będzie miał tresury dość to zrobi się z niego niedźwiedź i tyle go będzie widać. Wszystko działa w dwie strony, pisałem jak do dziewczyny, bo zauważyłem żeńską nadreprezentację w tym podejściu, ale faceci niech też sobie przyswoją. Że trudne? Że w bajkach inaczej było? Życie to nie bajka. Trzeba brać odpowiedzialność za siebie, za swoje wybory. Jasne, że trudne, zajebiście trudne. Ja się przynajmniej staram zamiast narzekać na wszechobecne zło tego świata.
Powyższy fragment nie adresowany do nikogo konkretnego, wszelka zbieżność sytuacji, powiedzonek czy epitetów czysto przypadkowa.
Mama dziś z telefonem do mnie, że u nich w kościele co piątek jakieś super rekolekcje dla osób +18 będą. I chce żebym poszedł, posłuchał, zobaczył, bo ona z ojcem też idzie. Szczerze - nie wierzę, że to coś da, znając podejście Kościoła do mnie, nie mam zamiaru zmieniać swojego podejścia do niego. Tyle, że burolem zamkniętym w swojej filozofii nie jestem, powiedziałem, że pójdę. Raz i zadecyduję czy będę chodzić dalej. I zastrzegłem, że nawracać na siłę się nie dam, choć oni dobrze o tym wiedzą.
Od tych ćwiczeń ciągle chodzę głodny... Zupa, pizza, kilo kanapek, sery, kiełbasy, rzodkiewki, kalafiory, nic. Mogę wrzucić w siebie dowolną ilość substancji a za godzinę znów to samo. Przerażające...
Ot co. Kropka.